Po raz kolejny mówimy, że już nigdy świat nie będzie taki jak dotąd. A jaki?
Komentarze o słabości w Unii w czasie pandemii, jej niezdolności do podejmowania decyzji, a w konsekwencji zwrócenie się ludzi o pomoc do rządów państw narodowych, każą ponownie postawić pytanie: ile jest, a ile powinno być Unii w Unii.
A sprawa jest dość prosta: Unia Europejska działa w takim zakresie, na jaki pozwalają jej traktaty, a te zostały wynegocjowane i przyjęte w długiej i demokratycznej procedurze przez rządy państw członkowskich. Zapisano w nich, co jest po stronie Wspólnoty, a co pozostaje w gestii państw narodowych.
Tu kłania się trudny termin, często wpisywany do słownika żargonu unijnego – zasada subsydiarności. Oznacza ona granice działania Unii Europejskiej, a została opisana w traktacie z Maastricht z 1992 roku, dokładnie w artykule 3b:
„Wspólnota działa w ramach uprawnień przyznanych jej niniejszym Traktatem i celów w nim wyznaczonych. W zakresie, który nie podlega jej wyłącznej kompetencji, Wspólnota podejmuje działania, zgodnie z zasadą subsydiarności, tylko wówczas i tylko w takim zakresie, w jakim cele proponowanych działań nie mogą być zrealizowane w sposób wystarczający przez państwa członkowskie, natomiast z uwagi na skalę lub skutki proponowanych działań, mogą one zostać lepiej zrealizowane przez Wspólnotę. Żadne działanie Wspólnoty nie wykroczy poza to, co jest konieczne do osiągnięcia celów określonych w niniejszym Traktacie”.
Umieszczenie tej zasady dość zgodnie się interpretuje jako formę ugody pomiędzy przeciwnikami rozszerzania uprawnień instytucji unijnych, a euroentuzjastami, którzy opowiadali się za coraz ściślejszą integracją państw w stronę Europy federalnej.
Piotr Buras, dyrektor polskiego oddziału Europejskiej Rady Spraw Międzynarodowych przypomina w tym kontekście, że „Komisja Europejska – inkarnacja „Brukseli” w przestrzeni medialnej – jest czymś zupełnie innym niż rząd w państwach członkowskich, nawet jeśli często sama (na swoją własną zgubę) sugeruje coś przeciwnego. Wbrew tyleż rozpowszechnionej co błędnej opinii główna jej funkcja nie polega na podejmowaniu wiążących decyzji. W większości obszarów polityki, nawet tych objętych integracją, Komisja Europejska nie może nikomu niczego nakazać. Warto uświadomić sobie to wszystko oceniając działania Komisji w ostatnich tygodniach. Ochrona zdrowia to dziedzina, w której Komisja nie ma nawet uprawnień legislacyjnych (a gdyby je miała, to wdrożenie zmian trwałoby zbyt długo i nie miałoby żadnego znaczenia z punktu widzenia zarządzania kryzysem), nie mówiąc o jakichkolwiek interwencjach czy decyzjach administracyjnych”.
Warto od razu dodać, że nawet te sprawy, które w sposób nie budzący wątpliwości zapisano jako politykę wspólnotową i w których Komisja Europejska ma poważne plenipotencje także „na koniec dnia” muszą zaakceptować rządy państw członkowskich. Świetnym przykładem są umowy handlowe. Głośną swego czasu umowę handlową Unii z Kanadą, tzw. CETA – negocjowała Komisja Europejska. Zaakceptował. I co było dalej? Zablokowało ją nawet nie państwo, ale jeden z regionalnych parlamentów Belgii!. Zgodnie z procedurą państwa Unii muszą jednogłośnie wyrazić zgodę na podpisanie umowy. Prawo w Belgii mówi z kolei, że rząd może taką zgodę dać, kiedy ma akceptację regionów i wspólnot językowych kraju. Tymczasem parlament Walonii powiedział umowie CETA „nie”! Groziło, że 3 milionowa Walonia wyrzuci do kosza umowę, na którą godziły się rządy UE reprezentujące 550 mln ludzi. I żadna „Bruksela”, żadna tajemnicza „Unia” nic nie mogła poradzić, mimo, że to do niej należą w sprawach umów handlowych kompetencje.
W sprawie pandemii jest jeszcze gorzej! Bo umawiając się w Unii co wspólnotowe, a co krajowe, rządy zdecydowały, że ochrona zdrowia i ochrona cywilna zostaje w kompetencji ich państw. Instytucje Unii Europejskiej nie mają prawa w tych sprawach podejmować decyzji za państwa członkowskie, mogą tylko koordynować przepływ informacji między stolicami i ułatwiać wzajemną współpracę państw. Źródła takiego ustawienia sprawy są oczywiste: to ogromne różnice w poziomie kosztownej opieki zdrowotnej w państwach Unii Europejskiej. Wszystko to, co udało się po wieloletnich negocjacjach ustalić na poziomie Unii zapisano w dyrektywnie o trans-granicznej opiece medycznej. Chodziło o to, by swobodnie poruszający się po Unii ludzie mogli liczyć na pomoc, ale tylko w nagłych wypadkach! Głośne wyjazdy Polaków do Czech na operacje zaćmy wiązały się z innym udogodnieniem: można się leczyć gdzieś indziej, ale trzeba zapłacić, a krajowy płatnik za świadczenia zdrowotne (u nas NFZ) zwróci tyle, ile dana procedura jest wyceniana w kraju zamieszkania pacjenta. W „przepisach wykonawczych” do dyrektywy państwa zapisały tyle barier, że nie ma w ogóle tematu wyjeżdżania za granicę, by się leczyć! Wszystko w tej sprawie!
No dobrze, skoro Unia może tylko ułatwiać informację, koordynować, zachęcać do współpracy europejskie naukowe instytuty medyczne, to może mogłaby sypnąć kasą. I rzeczywiście „sypnęła”. Najpierw nasi rodzimi eurosceptycy z dumą odnotowali, że Unia da 37,5 mld euro na walkę z koronawirusem, a Polska dostanie najwięcej – 7,4 mld euro! Gdy doczytali, że są to pieniądze z obecnej perspektywy finansowej i to z puli, która została nam przyznana na lata 2014-2020, to skorzystali z okazji, by drwiąco ogłosić: Komisja Europejska daje nam to, co już raz nam dała! Także premier Mateusz Morawiecki stwierdził, że „te (środki – M.Z.), które zostały kilka dni temu zaproponowane, nie są żadnymi nowymi środkami” i że informacje w tej sprawie są „nieprawdziwe” i „trzeba je naprostować”. I znowu można po takim zdaniu szefa rządu i w końcu eksperta od pieniędzy popaść we frustrację, że jednak w „tej Unii” to niezłe cwaniaki: dwa razy dają to samo! Problem w tym, że „w Unii” nikt nie mówił, że to będą „nowe środki”, bo niby skąd miałyby się wziąć?
Budżet Unii Europejskiej niemal w 100% pochodzi ze składek państw członkowskich. Jeśli państwa nie wrzuciły do wspólnej skarbonki dodatkowych czy „nowych” środków, to oczywiste, że ich tam nie ma. To co teraz zaproponowała Komisja Europejska to daleko idące uproszczenie zasady korzystania z „niewydanych funduszy”. Zawsze tak jest, że z przyznanych pieniędzy część zostaje, a czasem nawet przepada. Może się to wiązać np. z brakiem możliwości uzupełnienia unijnej kwoty „wkładem własnym”, co normalnie jest warunkiem koniecznym, by po takie pieniądze sięgnąć. Z takich właśnie „niewydanych” pieniędzy powstała teraz Inicjatywa Inwestycyjna w Reakcji na Koronawirusa.
Polska natychmiast po zatwierdzeniu funduszu przez Parlament Europejski (Rada z polskim premierem włącznie już to zrobiła zdalnie) ma dostać do 1,125 mld euro, co będzie pierwszą transzą i możemy tę kwotę wydawać na walkę z COVID-19. Gdyby nie decyzja Komisji, nie mielibyśmy dostępu do tych pieniędzy, bo były przeznaczone na cele infrastrukturalne. Teraz – przy bardzo uproszczonej biurokracji – będziemy mogli je wydać na respiratory, maski, ale i na wsparcie małych oraz średnich przedsiębiorstw, które ucierpiały w wyniku kryzysu. Malkontenci spytają: i to tyle?
Nie, choć „Unia” nie ma „nowych” pieniędzy, ma instrumenty, by je generować, albo jak wolą fachowcy „lewarować”. Tak było z „planem Junckera” , zgodnie z którym 30 mld euro pożyczek od „Brukseli” miało przyciągnąć inwestycje ze strony sektora prywatnego na łączną wartość 315 mld euro. I to mniej więcej tak wyszło. Prościej jest z państwami strefy euro. Europejski Bank Centralny już ogłosił program skupu aktywów o wartości 750 mld euro „w ramach przeciwdziałania negatywnemu wpływowi pandemii koronawirusa na europejską gospodarkę. EBC zamierza upewnić się, że wszystkie sektory gospodarki będą mogły skorzystać na wsparciu finansowym, który umożliwi im zaabsorbowanie szoku” – napisano w komunikacie banku.
2 marca Komisja Europejska zatwierdziła kolejny plan pomocowy o wartości 100 mld euro. To tzw. SURE, czyli forma pożyczki na świetnych warunkach, która ma wesprzeć firmy, by te nie zwalniały pracowników i w miarę możliwości utrzymały wysokość zarobków pracowników. Program został wysoko oceniony przez Europejską Konfederację Związków Zawodowych. Luca Visentini, Sekretarz Generalny EKZZ powiedział: „Jesteśmy wdzięczni, że Komisja Europejska wysłuchała naszego postulatu, by w formie szybkiej ścieżki uruchomić SURE – program reasekuracji dla bezrobotnych i wsparcia dla środków o pracy w skróconym wymiarze czasu. Sytuacja ludzi pracy dotkniętych kryzysem COVID-19 pogarsza się z godziny na godzinę i ostatnia rzecz jakiej Europa potrzebuje w środku tego dramatycznego wydarzenia to masowe bezrobocie i kolejny kryzys gospodarczy”.
Wnioski? Kolejny kryzys, który tak mocno uderza w Europę z pewnością uruchomi myślenie o stopniu integracji europejskiej. I raczej wyjdzie poza akademickie rozważania trwające od czasu, kiedy to de Gaulle mówił o „Europie Ojczyzn”, a Altiero Spinelli postulował utworzenie europejskiego państwa federacyjnego. Trzeba się zdecydować, nie wystarczy marudzić, że Unia nie daje rady, że nie sprawdza się w czasie kryzysu, nie dając jej narzędzi do działania. A to mogą tylko rządy. Także te, które dzisiaj marudzą. Niedawny szef Rady Donald Tusk w wywiadzie dla weekendowej GW mówił: „Pierwszy wniosek, jaki płynie z zarazy, jest taki, że potrzebujemy Unii Europejskiej jak nigdy dotąd – wspólnoty bardziej zjednoczonej i wyposażonej w więcej narzędzi i więcej władzy (…) Pandemie będą się powtarzać i podobnie jak ochrona klimatu i środowiska naturalnego wymagają odpowiedzi i koordynacji na poziomie europejskim, jeśli nie globalnym. Narodowo-państwowe recepty na dłuższą metę nie zadziałają, wirus jest kosmopolitą”.
Oczywiście jest pytanie, czy będzie do takich działań klimat. Fake-newsy, działalność rosyjskich fabryk trolli nie pozostają bez echa. Łatwo jest znaleźć całą masę tekstów i wypowiedzi, że dajmy sobie z Unią spokój, jak potrzebna jest pomoc to liczyć można na Rosję i Chiny. Realiści wiedzą, co za tą pomocą się kryje i że nie jest charytatywna. Ale wiedzą także, że sami liderzy państw Unii musza stanąć na wysokości zadania. Tymczasem nadal się spierają chociażby o tzw. uwspólnotowienie długu czyli o to, czy nie czas, by Europejski Bank Centralny zaczął emitować obligacje, co pozwoliły takim krajom jak Włochy czy Hiszpania łatwiej finansować wszelkie koszty pandemii. I raczej nie skończy się ten spór kompromisem zadowalającym wszystkich, a ostry sprzeciw Niemców i Holandii będzie znowu pokazywany jako dowód na brak europejskiej solidarności. No to robimy dalej?
„Pierwszym zadaniem po zakończeniu pandemii będzie wymyślenie Europy na nowo, a także lepsze jej uzasadnienie. Nie chodzi tylko o to, że Europa taka, jaką reprezentuje obecna Komisja Europejska, musi zniknąć. Ona sama skruszała, rozpadła się w pył w momencie, gdy chcieliśmy się jej złapać” – pisze znany niemiecki publicysta Niels Minkmar w „Der Spiegel”. Można nie zgadzać się w pełni z tą tezą, ale z pewnością idea „wymyślenia Europy na nowo” ma sens. I wcale nie musi to być projekt kompletnie inny, wywracający obecny. 9 maja miała się rozpocząć dwuletnia Konferencja o Przyszłości Europy. Gdy ją wymyślono nikt nie spodziewał się wybuchu pandemii. Dziś wiadomo, że jej start będzie opóźniony, ale gdy ruszy muszą się w tej debacie pojawić wnioski z czasu koronawirusa. Bo jedno jest pewne – tu znowu zacytuję Piotra Burasa: „Dzisiejsze zachwyty nad efektywnością rządów narodowych mają krótkie nogi. Państwa mogą i muszą – w dużej mierze na własną rękę – zadbać o służbę zdrowia i antykryzysowe środki bezpieczeństwa. Ale odpowiedź na ekonomiczne skutki kryzysu, która musi nastąpić szybko (…), wymagać będzie ścisłej koordynacji. To sfera, w której Unia (zarówno jako machina regulacyjna, jak i platforma koordynacji) ma prawdziwe instrumenty i możliwości działania”.
Jak w takiej po-pandemicznej sytuacji powinny się odnajdować związki zawodowe. Banalna odpowiedź brzmi: rozsądnie. Nie najlepiej wypadło wezwanie włoskich central związkowych Cgil, Cisl i Uil do strajku generalnego, gdy dzienna liczba ofiar COVID-19 sięgała 1000 osób. Nawet jeśli przyczyna oburzenia była zasadna. Chodziło o dekret rządu Giuseppe Contiego, w którym znalazła się definicja „kluczowej działalności”. Pracownicy firm prowadzących „kluczową działalność” mieli dalej chodzić do pracy, mimo dużego niebezpieczeństwa rozszerzania epidemii. Wszyscy rozumieli, że wodociągi muszą działać, że sklepy mają być otwarte, ale wątpliwości związków budzili na tej liście pracownicy firm produkujących maszyny do przetwarzania tytoniu. I pewnie mieli rację, ale od razu grożenie strajkiem generalnym w takiej sytuacji było co najmniej przesadą. Znacznie lepszym przykładem rozsądnego działania włoskich związkowców było wynegocjowanie z rządem i pracodawcami tzw. „protokółu bezpieczeństwa”, który zobowiązał pracodawców do zagwarantowania pracownikom w miejscu pracy tzw. „socjalnego dystansu” i sprzętu ochronnego.
Generalnie w czasie tak dramatycznego kryzysu opinia publiczna oczekuje dialogu, współdziałania partnerów społecznych i negocjowania różnego rodzaju „pakietów antykryzysowych”, jak to już w przeszłości miało miejsce. Na poziomie unijnym to widać, bo w kilku sprawach głos EKZZ czy ostatnia deklaracja EKES-u dowodzą woli współpracy, nawet jeśli pracodawcy i związkowcy silniej akcentują swoje oczekiwania. To dobry model na czas kryzysu. A co po nim?
Intuicyjnie można założyć, że powinien nadejść dobry czas dla ruchu związkowego. Po wyjściu Europy i świata z kryzysu finansowego z lat 2008-2013 dość szybko zapomniano o zagrożeniach, jakie dla pracowników stają się brutalnym doświadczeniem, gdy zaczyna się spowolnienie czy recesja. Wiele rozwiązań, które wprowadzono na ten czas dziwnie zostaje w przepisach, mimo, że przyczyna ich obecności wygasła. Elastyczny czas pracy, wydłużony okres wypłaty wynagrodzeń, przechodzenie na samo-zatrudnienie trwało na dobre długo po kryzysie, a gdy teraz wybuchła pandemia uświadomiła milionom pracowników, że z dnia na dzień mogą zostać z niczym. Apele organizacji związkowych czy to na poziomie krajowym czy europejskim o układy zbiorowe, o odchodzenie od „śmieciówek”, o plącę minimalna na poziomie co najmniej 50% średniej, wszystko to pozostawało bez większego echa. Dodajmy – także za sprawą pracowników.
Dobra koniunktura gospodarcza przy znanych zmianach demograficznych stworzyły „rynek pracownika”. To pracodawcy mieli teraz o niego zabiegać, dawać coraz lepsze warunki zatrudnienia, wyższe zarobki. Po co komuś jakieś układy zbiorowe, jakieś gwarancje, skoro wytworzyło się przeświadczenie, że teraz w coraz lepszych ofertach pracy będzie można przebierać jak w ulęgałkach. I raptem się pojawił maleńki, niewidoczny wróg, który to wszystko wywrócił. Miliony osób pozostało bez jakiejkolwiek ochrony, samo-zatrudnieni „z automatu” znaleźli się na czele listy osób, którym się dziękuje. Nie mają „postojowego”, zasiłków do opieki nad zamkniętymi w domu dziećmi, etc. I to jest ten czas, w którym związki zawodowe powinny po zakończeniu stanu epidemii rozpocząć szeroko zakrojoną kampanię uświadamiającą, na jakich kruchych podstawach budowaliśmy sobie życie. Jak ważna jest reprezentacja związkowa i układy zbiorowe, gwarancje zatrudnienia, ochronne pakiety socjalne – słowem cywilizowany rynek pracy. Ale co ważne: nowy rynek pracy.
Już dziś warto się zastanawiać, jaki to będzie rynek? Bo wiadomo, że inny. Miliony osób pracujących dzisiaj z domu, to wspaniała pokusa dla firm przeniesienia pracy do mieszkań pracowników, co znakomicie zmniejszy koszty. Podejrzewam, że nie połączone to będzie ze wzrostem wynagrodzeń. Z drugiej strony to kusząca perspektywa, bo pozwala łatwiej wcielić w życie zasadą równoważenia pracy z życiem prywatnym, co wielu pracowników odbierze z satysfakcją. Z „trzeciej” strony doprowadzi to do napięć między grupami zawodowymi – już dzisiaj widać, że „białe kołnierzyki” mają łatwiej, chociażby mogąc robić pracę biurową z domu, niż „niebieskie kołnierzyki”, czyli robotnicy fabryk i zakładów przemysłowych. Związki też będą musiały pomoc w łagodzeniu tych napięć. Bardzo ważne będzie akcentowanie troski o cały świat pracy. Ludzie musza uwierzyć, że związki zawodowe troszczą się o wszystkich, a nie o swoich działaczy i członków, bo ci płacą składki.
Powinno rosnąć znaczenie dialogu społecznego. Dobrze, że w dzisiejszym konflikcie w Polsce o „wrzutkę” rządu w sprawie odwoływania przez premiera członków RDS pracodawcy i organizacje związkowe mają jednomyślne stanowisko. Dobrze, że organizacje europejskie (EKZZ, MKZZ, MOP) też w tej sprawie wyraziły jednoznaczną opinię. Tylko wzmocnienie znaczenia dialogu społecznego podczas tego kryzysu da sygnał rządzącym, że partnerzy społeczni nie są marionetkami w modelu naszego państwa.
Każdy kryzys jest tragedią, każdy globalny przynosi wstrząsy w skali globu. Świat ma różne doświadczenia, jeśli chodzi o metody wychodzenia – może pójść ścieżką najgorszą, czyli taką jaką wybrały w latach 30-tych XX wieku Niemcy, Włochy, Japonia. Ale może pójść ścieżką amerykańską, czyli Nowym Ładem F.D. Roosevelta.
Maciej Zakrocki