24 miesiące od wygranych wyborów. Dorota Gardias: nie lekceważę ich

Za chwilę miną dwa lata rządów Donalda Tuska w jego trzeciej odsłonie jako premiera. Postanowiłam dokonać krótkiego podsumowania tych niespełna 24 miesięcy.

Dialog społeczny

Trudno stwierdzić, że jest gorzej niż było. Sytuacja jest dopuszczalna, to znaczy wciąż taka, że jeszcze ulicami miast nie maszerują setki tysięcy pracownic i pracowników. Dlatego też ta ocena nie jest „dostateczna”. Premier Tusk, w Piotrkowie Trybunalskim pouczał aktywistkę i tłumaczył jej, że teraz Polska nie jest już krajem, w którym na siebie krzyczymy, a prowadzimy DIALOG. Tyle, że premier jak dotąd nie dotarł do Rady Dialogu Społecznego. Tam gdzie ten dialog naprawdę się toczy i nie można go sformatować jako zabieg czysto PR-owy. Podwładni Pana premiera też nie są skorzy do spotkań, rozmów i negocjacji, choć zdarzają się wyjątki. Nie odbiegają one jednak od standardów poprzedników. Tu POPiS ma się naprawdę świetnie!

Komunikacja sukcesów. Jakich sukcesów? 

Media, które z ostrożną podchodzą do krytyki obecnej ekipy zwracały uwagę stronie rządowej, że trzeba dokonać zmian w modelu komunikacyjnym rządu. Premier posłuchał i od jakiegoś czasu rząd ma rzecznika! Nierzadko miałam wrażenie, że niektórzy dziennikarze popadli w pewną iluzję doradczą i zaczęli szerzyć tezę o istniejących gdzieś w jakiejś krypcie sukcesach rządu, których nikt nie potrafi skomunikować. Jakby tu chodziło o komunikację. I kiedy już rząd przystąpił do komunikowania sukcesów to się okazało, że tego złotego pociągu nie ma. Czym chwali się strona rządowa? 

  1. Opanowanie drożyzny. Po pierwsze, rząd ma wpływ na politykę fiskalną, nie monetarną. Po stronie fiskalnej nie wydarzyło się nic spektakularnego, co miałoby wpłynąć na obniżenie tempa wzrostu cen. Za stopy procentowe odpowiada RPP i prezes Glapiński. A one na długo zadomowiły się na osławionym płaskowyżu. 
  1. Wzrost gospodarczy. Kolejna iluzja sprawczości. Nie wydarzyło się realnie NIC co by miało wpłynąć na pobudzenie koniunktury. Zresztą, zabawne jest jak politycy mieniący się liberalnymi chwalą się wzrostem gospodarczym.
  1. Wydatki na obronność. Zwykły obywatel nie ma pojęcia o sytuacji w polskiej armii, o realnym poziomie polskiego bezpieczeństwa. Kilka tygodni temu strzelaliśmy drogimi rakietami do dronów, do których można było strzelać taniej, gdyby taka infrastruktura istniała. Rząd chwali się procentami PKB na obronność. Ta narracja ma kilka deficytów. Najważniejszy wynika z faktu, że koszt zakupu sprzętu to jedno, a koszt jego serwisu to drugie. To drugie jest o wiele droższe. Kolejna kwestia to wykonalność założeń budżetowych oraz Funduszu Wsparcia Sił Zbrojnych, w tym wysokość prowizji do BGK i spłata długów zaciągniętych w przeszłości. Nie wiem więc, komu wierzyć? Politykom czy Pani Edycie Żemle, która w książcę „Wojsko z tektury” opisuje zupełnie inną, trudniejszą rzeczywistość? 
  1. Waloryzacja programu Rodzina 500 plus. Nie jestem przeciwniczką tego programu. Powstaje tylko pytanie – czy spełnił on swoją rolę w kontekście przeciwdziałania kryzysowi demograficznemu? Rozumiem potrzebę budowania systemu sprawiedliwej redystrybucji. Należy jednak zadać sobie pytanie o jego powszechność i wpływ na demografię. Mówimy ponad 60 miliardach złotych rocznie. 
  1. Ćwierć biliona na publiczną ochronę zdrowia. To jeden z moich ulubionych „sukcesów”. Otóż, te ćwierć biliona to nic innego jak efekt zwiększenia dotacji z budżetu, aby załatać lukę deficytową wynikającą z niedostatecznego finansowania publicznej ochrony zdrowia. Można sobie oczywiście mydlić oczy i szukać winnych, np. tworzyć iluzję, że przyczyną problemu są wynagrodzenia medyków. Akurat wynagrodzenia medyków i mechanizm (niepozbawiony wad) regulujący te wynagrodzenia to jedno z niewielu prawdziwych sukcesów polskiej klasy politycznej. Wynagrodzenia medyków są powodem do dumy, a nie przyczyną kryzysów. Kryzys niedofinansowania publicznej ochrony zdrowia to efekt tego, że mamy jeden z najniższych udziałów PKB na zdrowie publiczne w Unii Europejskiej. I dopóki nie zrozumiemy, że zamiast wydawać na prywatne wizyty setki złotych możemy zwiększyć finansowanie poprzez wzrost składki, dopóki będziemy tkwili w tej, nomen omen, chorej luce percepcyjnej. To znaczy – wciąż  będziemy płacili składki na NFZ, wydawali krocie w sektorze prywatnym i narzekali, że jest źle, trzeba czekać i tak dalej. 
  1. Podwyżki dla budżetówki i nauczycieli. O wynagrodzeniach w sektorze finansów publicznych można by napisać powieść lub nakręcić horror. Napiszę tylko tyle: dopóki nie powiążemy wynagrodzeń w sektorze publicznym z bezpieczeństwem i odpornością to będziemy mieli słabe, nieodporne, niebudzące zaufania państwo. Nie wystarczy raz dać realnej (ale tylko w skali rokrocznej) podwyżki i udawać, że jest super. Obyśmy nie musieli się przekonywać o przewadze modeli budowania odporności państw bałtyckich i skandynawskich. Tamci rozumieją, że od edukacji po wymiar sprawiedliwości wynagrodzenia determinują jakość, a jakość jest gwarancją odporności. 
  1. KPO. Jak na razie wpływ KPO na PKB jest marginalny. Prognozowany poziom udziału inwestycji w PKB na 2026 rok nie zwala z nóg. Udział inwestycji prywatnych nie wystrzelił w kosmos. A na dodatek – jeśli do 2027 roku rząd nie przeprowadzi kontrrewolucji w zakresie „praworządności” to będziemy mieli poważne problemy z zewnętrznym finansowaniem. Sukcesy na kredyt się nie liczą.

Mogłabym się godzinami pastwić nad brakiem realnej strategii gospodarczej, przemysłowej, chaosem związanym z nieracjonalną polityką klimatyczną i upadającą konkurencyjnością. Ale o tym będą „mówić” nasi związkowcy 4 listopada w Katowicach! 

Nie dowieźli > chcieli dowieźć

Co na „plus”? Kilka elementów się znajdzie, np. wzrost nakładów na budownictwo społeczne, czy rezygnacja z dopłat do kredytów. Dobrze, że rząd wstrzymał się z wdrożeniem kwoty wolnej na poziomie 60 tysięcy, bo to by oznaczało kolejne 50, a może więcej miliardów złotych wydatków przy jednoczesnym niskim zysku dla najsłabiej zarabiającego obywatela. Cieszy więc głównie to, że czegoś nie zrobiono lub jest mała szansa na realizację np. skrócenie tygodniowego czasu pracy. Bez realnej reformy w zakresie rokowań zbiorowych to się nie ma prawa udać. 

Ktokolwiek rządzi, ktokolwiek wie

Żeby była jasność – ktokolwiek w Polsce rządzić nie będzie, pracownicy nie zyskają dopóki do debaty publicznej nie przybędzie elementarna przyzwoitość. Utarło się, że propracownicza agenda to głównie pomysły na nowe wydatki z budżetu, a to nieprawda. Domaganie się podwyżek w sektorze finansów publicznych to nie walka o nowe prawa socjalne. To walka pomiędzy pracownikiem a pracodawcą o to, aby płacić za PRACĘ godnie. Pomysł, aby uczynić z polityki wyborczo – redystrybucyjnej politykę prodemograficzną też nie oznacza nowych kosztów. Podobnie jak w przypadku sprzeciwu wobec kurczeniu bazy fiskalnej. 

Pracownicy dziś potrzebują klasy politycznej, która nie pogłębia wspomnianej przeze mnie luki percepcyjnej. Programy polityczne nie muszą być tylko i wyłącznie spektaklem trików wydatkowych i uników dochodowych. Programy polityczne mogą być kaskadą ambitnych reform, np. w zakresie pobudzania prywatnych inwestycji, rokowań zbiorowych, sporów zbiorowych, energetyki i przemysłu. Otoczenie społeczno – gospodarcze nie chce kolejnych pieniędzy na koncie w podzięce za głosy. Chcemy żyć w państwie opartym na stabilnych politykach publicznych. Albowiem nic nie kosztuje więcej niż wojna polsko – polska, a wraz z nią – pozorne reformy i 4-letnie, kosztowne rewolucje, wrażliwość na wyniki sondaży pod płaszczykiem empatii wobec różnych grup. 

Wystarczy nie kraść – czasu, który można spożytkować na reformowanie kraju bez potrzeby budowania wzajemnej nienawiści.